Do końca stulecia Dolne Miasto, Nowy Port i Sopot mogą zmienić się w pływające miasta. Żuławy zostaną zalane, a Półwysep Helski stanie się wyspą. O prognozach klimatycznych, o tym, jak szybko rosnąca temperatura podnosi poziom morza i czym to grozi opowiada prof. Jacek Piskozub z Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie.
Tekst ukazał się w ramach cyklu „Bądź eko! Ale po co?", dotyczącego ochrony środowiska i zmian klimatu. Wśród tematów kolejnych m.in. rola samorządów w walce z kryzysem klimatycznym, podnoszenie się poziomu wody w Bałtyku, ustawy antysmogowe, porady z zakresu życia zero waste oraz bezresztkowego gotowania. Artykuły będą publikowane w każdy wtorek.
Profesor Jacek Pisozbub pracuje w Instytucie Oceanologii Polskiego Instytutu Nauk w Sopocie. Jest oceanologiem i fizykiem. Zajmuje się m.in. wpływem klimatu na zmiany morza oraz fizyką mórz.
Rozmawia Aleksandra Chalińska.
Czy będziemy musieli wyprowadzić się z Trójmiasta, bo zaleje nas morze?
Kiedyś na pewno, jeśli nie przestaniemy tak drastycznie wpływać na klimat i stopimy całą Antarktydę. Prognozujemy, że do końca wieku, czyli za około 80 lat poziom morza wzrośnie o około metr.
Metr to dużo?
Bardzo dużo. Trzeba do tego dodać jeszcze sztormy i tzw. cofki, które będą powodowały powodzie. Woda w tym czasie podniesie się o kolejny metr, więc grożą nam przynajmniej dwa metry dodatkowej wody. Już teraz nabrzeża są zagrożone. Szczególnie w czasie sztormów w Nowym Porcie czy w Dolnym Mieście w Gdańsku.
Niebezpieczne pod tym względem są też Martwa Wisła i Motława. Zagrożony jest Sopot, położony frontem do wody. Kiedy przyjedziemy do kurortu za 100 lub 150 lat, nie będzie tu plaży, a całe miasto będzie ogrodzone wałami, żeby woda nie zalewała domów. Do tego wszędzie będą pompy usuwające wodę z miasta.
A co z Żuławami?
Gdybyśmy od wielu, wielu lat nie podwyższali wałów na Żuławach, już dziś byłby zalane.
To może wały wzdłuż wybrzeża są dobrym wyjściem?
Możemy w ten sposób przygotowywać się na obronę przed wysokim poziomem morza, ale to kwestia skali i budżetu. Nie będziemy w stanie w nieskończoność budować wałów, montować pomp i systemów odwadniających. Trzeba byłoby te zabezpieczenia powtórzyć w każdym miejscu na wybrzeżu. Wszędzie, gdzie jest nawet jakaś mała rzeczka. A Półwysep Helski obudować z dwóch stron, w przeciwnym razie zamieni się w wyspę. Wały są bardzo drogie. A do tego tracimy plaże, które będziemy musieli sztucznie odtwarzać.
Powinniśmy się bać tych zmian?
Tak. Za naszego życia pewnie wiele się nie zmieni. Do 2050 roku damy sobie radę bez wielkich wydatków na infrastrukturę nadbrzeżną. Gorsza perspektywa czeka nasze wnuki. Za kilkadziesiąt lat ze studzienek zacznie wybijać woda morska, Sopot zmieni się w Wenecję i stracimy znaczną część Dolnego Miasta w Gdańsku.
Ile mamy czasu?
Dokonaliśmy w naturze szkód, których nie możemy cofnąć. Mamy w tej chwili na Ziemi taką temperaturę, jaka była w poprzednim interglacjale, czyli 120 tys. lat temu. Tamten okres trwał 10 tys. lat, a nie 120, jak teraz, więc lód się zdążył dostosować. Stopił się i poziom morza był 7-10 metrów wyższy. My zaczęliśmy proces, który jest znacznie szybszy. Nie będzie trwał tysiące lat, a jedynie kilkaset.
A gdy roztopi się cały lód?
Lądolody to wielkie powierzchnie, które wytwarzają własny mikroklimat. Odbijają światło, jest tam zimno. Jednak na Ziemi jest już tak ciepło, że gdyby magik zdjął cały lód z Grenlandii, nie ma szansy, by stworzył się na nowo. Poziom morza podnosi się z dwóch powodów, które związane są z ilością dwutlenku węgla. Po pierwsze to topienie lądolodów górskich, lodu Antarktydy i Grenlandii. Drugi powód to ocieplanie oceanu. Jeszcze dziesięć lat temu byłem przekonany, że jest pół na pół. Obecnie wiem, że wyższy poziom wody to głównie efekt topienia Antarktydy. Proces ten przyspiesza i najprawdopodobniej nie da się go zatrzymać, nawet jeśli przestaniemy emitować CO2. W przyszłości duża część Antarktydy nie będzie pokryta lodem. Powstaną tam fiordy i zatoki.
Od kiedy rośnie poziom morza?
Mogę odnieść się tylko do dostępnych danych. Poziom morza rośnie odkąd mamy pomiary satelitarne, które są bardziej kompleksowe i dokładne, czyli od 1993 roku. Poziom wrasta coraz szybciej. Kiedyś było to jeden mm na rok, teraz jest to ponad 3 mm rocznie, a więc 3 cm na dekadę, a ostatnia dekada to już 4 cm. Wystarczy takie proste przyspieszanie o 1 cm na każdą kolejną dekadę i do końca stulecia będziemy mieli poziom morza wyższy o około metr.
Gdyby poziom morza podniósł się o 1 metr, linia brzegowa mogłaby sięgać prawie Dzierzgonia (tereny zalane wodą morską oznaczono kolorem niebieskim). Problem z nadmiarem wody miałyby także m.in.: Nowy Dwór Gdański, Elbląg, Nowy Staw, Trójmiasto, Rewa, Puck, Półwysep Helski i północna cześć województwa. Źródło: flood.firetree.net.
Często bywam nad morzem i nie zauważyłam żadnej zmiany.
Nie jest to gwałtowny proces. Nie będzie tak, że wyjdziemy na plażę pewnego dnia i zobaczymy falę wody. Wiem, że skoro tego nie widać, trudno w to uwierzyć. Porównam to do gotowania żaby. Gdyby wrzucić ją do wrzątku, wyskoczy. Ale kiedy wrzucimy ją do zimnej wody i zaczniemy powoli ogrzewać, ugotuje się.
Ugotujemy się na Ziemi?
Nie zauważamy kilku milimetrów wody, ale to się dzieje. Wystarczy zaobserwować częstotliwość zalewów. Wszędzie na świecie coraz częściej zdarzają się powodzie morskie. Oczywiście, w odległej przeszłości też mieliśmy z nimi do czynienia. Całe miejscowości naszego zachodniego wybrzeża były zalewane. Przykładem może być też zalanie Gdańska w 2016 roku. To zacznie powtarzać się częściej. Wystarczy przypomnieć sobie sztormy, jakie spowodowały zatonięcie Heweliusza w 1993 roku i promu pasażerskiego Estonia w 1994 roku. Dwa lata później podczas tego samego sztormu padły najwyższe suwnice na Bałtyku – najpierw w Danii, a potem w Gdyni. Te zjawiska wrócą. Nie możemy spać spokojnie. W tej chwili zagrożone jest Powiśle.
Powodzie będą groźniejsze?
Tak, ponieważ ten sam wiatr uderzy w wyższy poziom wody. Straty będą z pewnością poważniejsze, również straty wody pitnej dla Gdańska.
Co wspólnego z poziomem morza ma woda pitna?
Duża część ujęć wody miejskiej w Parku Reagana jest zagrożona. Przy wyższym poziomie morza, dojdzie do zasolenia źródeł i woda pobierana do wodociągów będzie zawierała wodę morską. W ciągu kilkudziesięciu lat możemy całkowicie zniszczyć te ujęcia. A trzeba pamiętać, że stanowią źródło aż 30 proc. wody dla gdańszczan.
Czeka nas kryzys dostępu do wody?
Tak, dostępu do wody słodkiej. Problem ma już np. Kalifornia, która leży nad oceanem i wypiła już całą rzekę Kolorado. Wybudowano tam oczyszczalnię, która zamienia wodę słoną na słodką. Jest to bardzo drogie. Ekonomicznie ten proces zupełnie się nie opłaca. Działa tylko dlatego, że mieszkańcy San Diego nie mają innej możliwości, żadnych alternatywnych źródeł wody.
Coraz częściej mamy susze i jednocześnie gwałtowne opady. Może te zjawiska się po prostu zrównoważą?
Podnosi się poziom morza, powoli podnosi się też jego temperatura. Skutkuje to większym parowaniem i częstszymi, bardziej gwałtownymi opadami. Suszę występują przy jednoczesnych dużych opadach, bo jest coraz więcej terenów z bardzo wysoką temperaturą, a przez to zwiększonym parowaniem. Dobrym przykładem jest Małopolska w 2012 roku. Były tam ogromne opady przy niemal stałej temperaturze powyżej 30 st. C., przez co wysychały studnie i były problemy z dostępem do wody.
A może była to jednorazowa sytuacja?
Polska ma olbrzymie szczęście, bo do tej pory omijały nas fale zabójczych upałów. Dosłownie zabójczych, bo w Europie brakowało miejsc w kostnicach. Takie susze były już we Francji 2003 roku, w Rosji w 2010 roku, na południu kontynentu w 2015 roku i w Skandynawii rok temu. Ponadto w ostatnich latach susza dotknęła wszystkie miejsca na świecie, które eksportują zboże: Australię, Rosję, USA, Kanadę i Europę. Jeśli takie sytuacje będą się powtarzały, powstanie problem wyżywienia ludzkości, której liczba cały czas rośnie i ma osiągnąć 10 mld osób.
Jak zatem ochłodzić klimat?
Ocean pochłania energię cieplną, co nas trochę ratuje. Gdyby nie on, mielibyśmy jeszcze wyższą temperaturę. Musimy całkowicie zastopować emitowanie dwutlenku węgla i zabrać go z atmosfery. Porozumienia Paryskie z 2015 roku zakładają, że powinniśmy w drugiej połowie stulecia usuwać dwutlenek węgla. Nikt nie wie, jak to zrobić. Nie ma na świecie ani jednego kraju, który wypełni te porozumienia. Niestety na pytanie: „w którym roku emisja CO2 była największa?", odpowiedź jest zawsze taka sama: „w ostatnim".
Czy nasze działania mają jakiekolwiek znaczenie?
Mówienie o problemie zmienia rzeczywistość. Widziałem program o tym, jak pewna kobieta z Londynu była oburzona faktem, że koncern BP w Nigerii wypalał tyle gazu, ile potrzebne byłoby do dostarczenia energii dla całej stolicy Wielkiej Brytanii. Firma obliczyła, że taniej jest ten gaz spalić w powietrzu niż eksportować. Jednak w wyniku afery w mediach, jaką wywołała ta informacja, BP zmieniła swoją politykę i wykorzystuje ten gaz. Dlatego uważam, że głośne wyrażanie swojego zdania i mówienie o zagrożeniach zmienia podejście osób, które mają na te zmiany największy wpływ.
żródło: https://pomorskie.eu/